sobota, 7 stycznia 2012

A takie tam i dziesiejsza błotna przygoda.

No więc. Dziś była jazda. Dosłownie. Jazda konna. Dziwne, nie ? Sama się w sumie zdziwiłam, bo jak już wcześniej wspominałam szczerze wątpiłam, że umiem jeszcze siedzieć na koniu. Niby dwa miesiące to niedużo, ale mało też nie.
Nie powiem... Lekcja dość ciekawa. Zdziwiłam się gdy instruktor wyskoczył z propozycją nauki galopu. Fajnie, fajnie, ale ja to ja. To musiało nie wypalić. Cała masa błota, a ja nawet nie umiem się w galopie utrzymać. Miałam więc niezły opór. Zresztą nic dziwnego, chyba że ktoś z was lubi błotne kąpiele. Poprawka. Trzeba dodać do tego jeszcze trochę gnoju... Nie wyszło, jak się pewnie domyślacie. Porażka na całej linii. I wyrazy szacunku (i wdzięczności!) dla konia, który postanowił mnie jednak nie zrzucić. Są tylko dwa plusy: nareszcie wiem, co trzeba zrobić, żeby ruszyć konia do galopu (w praktyce jest jednak gorzej...) i na następnej lekcji pogalopuję na lonży, co może da mi jakąś stabilizację w siodle. PO zejściu z konia nogi mi się trzęsły jak galareta (zresztą trzęsą się do tej pory). No i czułam (a może właściwie nawet nie czułam?), że chyba uszy i palce u stóp mi zamarzły. O! I jeszcze to,  że tata prawie mnie nie wpuścił do samochodu, bo wyglądałam jak człowiek po dwutygodniowej szkole przetrwania (a jeździłam tylko 60 min...). Grunt, że jestem cała i na swoich trzęsących się jak galareta nogach, mogę jako tako ustać :)