Znów mnie długo nie było. Znów przez szkołę i natłok zajęć. W tym całym zamieszaniu byłam tylko raz na koniach. Był to jeden z gorszych "razów"...
Tak w skrócie... Teren. Galop. Wyleciały mi nogi ze strzemion. Nie spadłam (!). Po jeździe byłam zmasakrowana fizycznie i psychicznie. Wszystko mnie bolało, leżałam i ryczałam w poduszkę.
Czemu takie rzeczy zdarzają się tylko mnie? Czy ja nigdy nie nauczę się jeździć?!
To było jakieś trzy tygodnie temu. Dawno. Do tej pory zdążyłam już o tym prawie zapomnieć.
Nawet wydaje mi się to zabawne.
Tak właściwie chciałam Wam opowiedzieć o mojej ostatniej jeździe, o najpiękniejszym dniu mojego życia.
To było w ostatnią niedzielę. Chciałam w końcu pogalopować na spokojnie, bez pośpiechu i ścigania, jak w terenie. Pani zabrała mnie na plac na lonżę. Jeździłam w siodle westowym (baaaardzo wygodne, tak w ogóle :)). To było dla mnie coś zupełnie nowego. Na początku był kłus wysiadywany.
Już dawno tak nie jeździłam i złapanie równowagi zajęło mi troszkę czasu. W końcu się jednak udało
i było całkiem znośnie :) Potem przyszedł czas na galop. Bałam się po tym, co się ostatnio stało,
byłam strasznie spięta. Jednak dzięki instruktorce, która jest wspaniałą osobą i której również bardzo ufam udało mi się rozluźnić i pokonać strach. Przestałam myśleć o czymkolwiek. Po prostu płynęłam. Tyle razy śniłam, że potrafię, że to takie proste. Teraz mogłam to poczuć naprawdę.
Spełniło się moje marzenie. Nic dodać, nic ująć.
Najpiękniejszy dzień w całym moim życiu!
